Józef Szmyd: Dekarstwo to tradycja rodzinna. Mój dziadek był rasowym cieślą, stolarzem i dekarzem. Ojciec również robił dachy. Teraz w rodzinie są trzy firmy dekarskie: mojego brata, mojego syna i moja. Córki mają mężów dekarzy. Więc to już cztery pokolenia. Zatem dekarstwo u nas to taka sztafeta – nawet dostaliśmy z tego tytułu wyróżnienie ostatnio na Gali Dekarskiej w Białymstoku. Myślę, że dziadek zaczynał w tym zawodzie około 1920 roku. Tutaj, w Stańkowej, stoją domy, które wyszły spod jego rąk. Na jednym z dachów dziadka czas naruszył skrajne krokwie. Miałem osobistą satysfakcję z tego, aby je odnowić. Bardzo fajne uczucie, coś pięknego. Zresztą w jednym z domów zbudowanych przez dziadka mieszkają teraz moi bracia. I nie narzekają (śmiech).
JS: To był chyba początek lat siedemdziesiątych, kiedy budowaliśmy oborę. Tato porobił nam przymiary do rozbijania łat i ja, mając sześć, siedem lat zbijałem z braćmi łaty na dachu tej obory. Więc moja przygoda z dekarstwem zaczęła się bardzo dawno temu. Dosłownie to jest moja wieloletnia przygoda. Pierwszy dach zrobiliśmy w 1989 roku w Lesku. To miała być wiata pod produkcję i miała postać trzy lata. Na 99% stoi do dziś – widziałem, że stoi w zeszłym roku. Profesjonalnie zaczynałem w Niemczech, gdzie załapałem się do pracy w firmie dekarskiej. Tam pierwszy mój dach ktoś zrobił akurat nie pod wymiar. Okazało się w praniu, że brakuje nam miejsca na dachówkę. W Niemczech zdarza się to bardzo rzadko. Pomierzyliśmy ten dach we dwóch po swojemu, musieliśmy ściągać łaty, podbijać od nowa i się udało. Przepracowałem u tego zleceniodawcy pięć lat. A potem wróciłem do Polski. W 1996 roku robiliśmy tę papę termozgrzewalną chyba jako pierwsi w Polsce – w kraju ludzie nie mieli wtedy pojęcia, jak ją się zakłada.
JS: Trochę tak, trochę nie. Teraz są rozwiązania, o których nasi dziadkowie mogliby tylko pomarzyć. Zmienia się trend w wykorzystaniu przestrzeni budynków. Pomieszczenia bezpośrednio pod dachem były kiedyś głównie nieużytkowe. Te wszystkie blachy były przecinane, dzisiaj w nowej technologii można je zamontować bez przecinania. Dawniej nie było membran, dlatego dziś sporo dachów jest do wymiany, na przykład w kościołach. Bo niby dach szczelny, a cieknie. Podobnie jest z teoriami na temat temperatury punktu rosy. Kiedyś szkolono nas, że występuje w warunkach plus minus, teraz wiadomo, że po prostu chodzi o odpowiednie różnice temperatur w danych warunkach. Możliwe, że te zmiany wynikają z kolei z innych, jakie zaszły w obszarze materiałów dociepleniowych.
JS: Nie mamy jakiejś głównej specjalizacji. Wykonujemy wszystkie dachy – odwrócone i te wszystkie skośne, w każdym rodzaju dachówki i blach, papach termozgrzewalnych. Nie robiliśmy tylko w trzcinie i gontem prawdziwym.
JS: Tak, to jest piękny, twórczy zawód, który daje ogromną satysfakcję. Nie musiałem synów szczególnie przekonywać. Oni dostali wędkę, nie rybę. Na luksusowe rzeczy musieli sobie sami zarobić.
JS: Hierarchia musi być. Musi być ktoś, kto rządzi. To, że syn ma swoją firmę, to nie znaczy, że jest na takim etapie, aby uznać, że już wszystko sam potrafi. Bo nikt nie wie wszystkiego. Wspieramy się, uzupełniamy. Mam większe doświadczenie, więc zawsze doradzam, ale nie ma tak, że gdy ja coś powiem, to jest to święte. Dyskutujemy. Synowie wnoszą często nowe, świetne pomysły na dach, czasami już nawet nie pytam, jak na nie wpadli. Mają swoją wiedzę, popartą szkoleniami.
JS: Nie wiem, czy będzie kolejny dekarz. Mam trzy wnuczki i jednego wnuka. Trudno powiedzieć, czy będzie im się chciało ciężko pracować. Często przecież, gdy ojciec mówi do dziecka: „idź pobiegać”, to w odpowiedzi słyszy: „nie pójdę, bo się spocę”. Na pewno zawsze będę powtarzał, że dekarstwo to jest ciężka praca, ale naprawdę dużo z niej satysfakcji.
JS: Mam ją we krwi. Bardzo lubię wyzwania, a dekarstwo przecież to nie murowanie, to jest ogromna odpowiedzialność. Zwykły komin obrobić łupkiem czy płytką struktonitu – do tego trzeba mieć wiedzę i cieszę się, że to potrafię. Można narzekać na warunki pogodowe, że są niestabilne. Przy -12˚C udało nam się wyklepać blachę na komin i łuk. Co prawda pomagaliśmy sobie opalarką, ale się udało. Dach to jest coś, co zostaje i jest widoczne. Jak ten dom po moim dziadku. To wewnętrzna satysfakcja, że zostawiasz coś po sobie, co przetrwa przez wiele lat, dając bezpieczeństwo ludziom, którzy ci zaufali. Wchodzisz na górę, nic nie ma, a po dwóch tygodniach stoi dach już na dziesiątki lat.
JS: W mojej firmie czterech się wyszkoliło i z tych czterech dwóch pracuje w zawodzie – moi synowie. Ci dwaj pozostali chyba po prostu chcieli mieć załatwione praktyki. Jest duże zainteresowanie ze strony szkół, abyśmy brali uczniów pod nasze skrzydła. Ale ludzi chętnych do tej pracy jest bardzo mało. Wykruszamy się trochę – starzy odchodzą, a na ich miejsce nie ma nikogo. Chciałbym szkolić nowe talenty, ale kursuję pomiędzy Warszawą a Bieszczadami i tak planuję zostać już w Bieszczadach od dziesięciu lat. Nie chciałbym zobowiązać się do trzyletniej praktyki ucznia, po czym zostawić go po roku, nie wiadomo z kim.
JS: Nie wyjeżdżaj z miejsca zamieszkania, zostań z rodziną.
JS: Najważniejsza jest uczciwość wobec jakości wykonanej pracy, aby nie chować się za zmienionymi numerami telefonów i być na rynku w dobrym tego słowa znaczeniu. Trzeba być konsekwentnym, w tym, co się robi. Dach ma być zgodny ze sztuką. Pewnych rzeczy nie można odpuszczać. Czasami sobie myślisz, że przykręcisz i nie będzie widać. Potem sumienie się odzywa, bo ty to będziesz wiedział i widział.
JS: My swoje ceny trzymamy niezmiennie na tym samym poziomie od czterech lat. Może trochę podnieśliśmy na obróbkach blacharskich, bo te były zaniżone. Wiele osób mówi, głównie koledzy z branży, że jesteśmy najdroższą firmą. To nieprawda, znam droższe. Czasami rozmawiam o szczegółach i pytam daną firmę, jakim cudem wychodzi na plus oferując jakąś cenę. I wiem, że po prostu idą na skróty, nie trzymają jakości, standardów. Jeżdżę czasami na orzeczenia techniczne i to widzę. Później wracam z ekipą na ten dach, który to niby można było zrobić taniej, poprawiamy, a klient płaci za rozbiórkę, montaż i ponosi dodatkowe koszty poprawek.
JS: Nasi klienci w 99% trafiają do nas poprzez polecenia innych klientów. Oni z reguły już wiedzą, co chcą mieć. My tylko podpowiadamy kilka szczegółów. Dzięki temu nie musimy specjalnie się wychwalać, bo klient, który do nas dzwoni, już nas zna.
JS: Nie chodzimy na skróty. Jeśli coś robimy to na 100% i ze sprawdzonych materiałów. Nie ma tak, że klient mówi, że daje piękną blachę i jakąś słabej jakości folię, a my na tym pracujemy. Odpowiadamy wtedy krótko, aby klient sobie wykonał dach przez inną firmę, nie naszą. Dotyczy to zarówno klientów indywidualnych, jak i deweloperów. Jeśli chcą ciąć koszty, to niech sobie tną z innymi firmami. My i tak za cztery lata te dachy będziemy poprawiać za pieniądze.
JS: To, co osiągnęliśmy. Nasza rodzina trzyma się razem i kocha. To bardzo ważne. Powiem ważną rzecz. Dziewięć lat temu siedzieliśmy tu wszyscy razem przy stole. Mówię dzieciom, że mama jest w ciąży. Nie powiedzieli nam, że jesteśmy wapno, staruchy. Tylko było wielkie hurra! I to jest piękne.
JS: Pałac w Wilanowie, dom w Łomiankach kryty łupkiem i ponad trzema tonami miedzi. Ten dach to już był w gazetach. To było 470 m2 dachu, 430 m2 łupka i 40 m2 miedzi. Będzie stał, bo kamień postoi i z pięćset lat. Dopóki gwoździe nie puszczą, aczkolwiek tam są dobre, bo miedziane. Wiedzieliśmy, co robimy. Robiliśmy też namiastkę dachu na basenach Warszawianki. Tam trzeba było łupek przycinać, taka metoda staroniemiecka. Bardzo mały dach, ale bardzo fajny. Warto wymienić też salę konferencyjną w Czarnym Lesie. I tam bardzo fajnie się robiło. Ciekawi ludzie byli. Fajny kierownik, projektant. Wiele rozwiązań było takich, jak pokazaliśmy. Sporo z nich oni sobie zapisali, żeby następne dachy tak robić i nie powielać jakichś błędów. To jest fajne, że ci ludzie byli zainteresowani tym, jak to się robi. Nie było tak, że przyszedł kierownik i mówi: „może być”.
JS: Dawniej ludzie byli mniej świadomi niż teraz. Mamy dużo świadomych inwestorów, ale nadal są tacy, co korzystają z usług dekarzy bez wiedzy. Ja nie narzekam, bo klient, który musi robić drugi raz ten sam dach, następnym razem zapłaci każde pieniądze, aby mieć porządnie zrobiony i dostać gwarancję. To taka edukacja rynku. Jest jednak coraz więcej świadomych deweloperów. Nie robią już po pieniądzach, naprawdę płacą za robotę i to jest na plus. Tam już nie wejdzie firma „krzak”, bo jest potrzebne ubezpieczenie i wiarygodna historia rzetelnej firmy.
JS: Cały czas się rozwijać. Ja, mając 57 lat, dalej chodzę do szkół, na szkolenia i uczę się. Uczę siebie i innych, bo wykładam w szkole dekarskiej w Pruszkowie pracę zawodową.
JS: Rozmawiam, to podstawa. Nie ma tak, że schodzimy z budowy, a klient jest niezadowolony. Były sytuacje, że kierownik budowy musiał wpisać to, co chcieliśmy, bo inaczej nie pracowalibyśmy dalej. Mieliśmy ostatnio klienta, który codziennie proponował swoje zmiany. Mówię mu: „nie ma problemu, pan płaci”. Oczywiście, tłumaczyliśmy za każdym razem, że sztuka mówi co innego. I tak było codziennie. Jak układaliśmy drabinę po dachu, klient sprawdzał całą instrukcję, jak powinno się ją montować. Wysyłał maile odnośnie instrukcji montażu. Nie brał pod uwagę, że w instrukcji zawsze musi być coś napisane, a pracuje z ludźmi, którzy dają mu gwarancję na dach. Gdy zamontowaliśmy drabinę, kazał nam zejść z dachu, abyśmy z dołu sprawdzili, czy jest prawidłowo zamontowana, bo z dołu lepiej widać. Gdy byliśmy na dole, odszedł hen po chaszczach, krzakach, mało się nie przewrócił. Stanął od nas sto metrów. Drabina czarna, dach grafitowy. Nic nie widać. Kazał przesunąć pół centymetra do komina. Pytam, po co tak daleko chodził. Przecież na dachu są linie, do których trzeba ustawić i ma być równolegle do szczelin. Przyznał nam rację, a straciliśmy godzinę! Klient był bardzo uciążliwy, ale ja mam anielską cierpliwość. Można mi na język nadepnąć, a ja nic nie powiem. Czasami, gdy wyczujemy na etapie oferty, że jakiś potencjalny zleceniodawca jest bardzo nachalny, dajemy po prostu trzykrotnie wyższą cenę i wtedy jest spokój.
JS: Słabo, bo są słabe. Dzisiaj jest już mniej partaczy, ale wciąż sporo ludzi niewykształconych i niedoświadczonych w dekarstwie zabiera się do tej pracy. Jest sporo wad ukrytych, które wychodzą podczas wizji lokalnej. Teraz jest trend na kolory grafitowe i wszystkie blachy na klik idą. Otworzyło się sporo firm, które miały pewnie jednodniowe szkolenie realizowane przez hurtownię podczas kupna materiału. Nikt tych firm nie weryfikuje. Potem zaczynają się schody. Sądy są otwarte na orzeczenia Polskiego Stowarzyszenia Dekarzy i na to, że dekarz profesjonalista wykonał daną opinię na temat dachu. Jeżeli firma robi dach i bierze 30 złotych za metr kwadratowy, montuje klika na wkrętach i oddaje całość po tygodniu, gdzie nie ma opcji zrobić tego dobrze w tydzień, to inwestor się cieszy, że ma taniej, ale to jest radość w ograniczonej czasowo dawce.
JS: W Polsce ludzie bardzo przywiązują się do strony wizualnej dachu – ten ma być przede wszystkim piękny, dopiero potem myślą o jego szczelności. W naszym kraju przyjęło się, że dach ma być jak stół – równy. A w Niemczech ma być funkcjonalny. Nawet, jak cieśla przyjdzie i zepsuje ten dach, to nie ma siły, musimy równać. To przecież po nas zostaje, ten dach jest nasz. Młodzi klienci, którzy budują domy, nie idą w oszczędność. Ocieplają dachy nakrokwiowo, żeby mieć więcej przestrzeni i jest to nowość na naszym rynku. My robiliśmy takie dachy trzydzieści lat temu w Niemczech, a w Polsce to tak jeszcze raczkuje. Ostatnio na szkoleniach coraz częściej się mówi, aby nie stosować wełny w dachach płaskich. To jest materiał za miękki i takie też będą wymogi unijne. W zakresie narzędzi dla mnie nie ma nic specjalnie nowego. Nowym urządzeniem dziesięć lat temu było takie do zamykania rąbka. Do tego podłączało się tylko wkrętarkę i ono już zamykało nam rąbki. Jest wiele takich ciekawych urządzeń, które skracają czas pracy. W kierunku rąbków jest tego najwięcej, rozwija się cały rynek. Przy dachówkach nie ma co zrobić, potrzebna jest szlifierka kątowa, drabina dekarska i tyle. Są lekkie dźwigi na polskim rynku, które bardzo ułatwiają pracę. Przydają się również wózki transportowe, ale jest ich mało. W Niemczech szef miał taki wózek i taki wykonał mi ślusarz mechanik. Mieliśmy wielki dach i żeby nie przestawiać tej windy dekarskiej, to po łatach sobie jeździło. Poszedłem, narysowałem mu to, zapamiętałem po latach i jeździ do dzisiaj. To ułatwia wiele na dużym dachu.
JS: Wszystkie, które wpływają na bezpieczeństwo ludzi i funkcjonalność dachu. Nie mam wybranych. Ważne, aby były zdrowe dla mieszkańców i środowiska.
JS: Nie ma go zbyt wiele. Jak nie pracuję na dachu, to są dachy do wyliczenia, kosztorysy. I jest winnica. Trzeba przejść dwa tysiące drzewek, bo tyle mamy. Każde trzeba obejść z dwóch stron, opielić, przyciąć. A gdy skończysz jeden rząd, to ten poprzedni już ci zarasta. Pracy jest bardzo dużo, codziennie od maja do zbiorów, a potem trzeba przy winie odciągać, doglądać.
JS: To nie jest najlepsze miejsce na winnicę w Polsce, powiedziałbym nawet, że to jest najgorsze miejsce. Założyliśmy winnicę z „chęci miecia”, jak to się u nas mówi, z chęci posiadania. Daje to frajdę, to coś fajnego zupełnie, jak żeglarstwo. Ja jak tak chodzę po tej winnicy, to jestem w innym świecie. To jest moja odskocznia. Coś innego, inna praca niż dach. Zaczęliśmy w 2011 roku, kiedy to zasadziliśmy pierwsze drzewka, ale sam pomysł zrodził się dużo wcześniej. Cała historia z winem wzięła się stąd, że kiedyś, bardzo dawno temu, widziałem winogrona uprawiane w szklarni. Wtedy przyszła mi myśl, że może można by to zrobić samemu. Uciekł mi ten pomysł na wiele lat, po czym poznałem mojego zięcia, który pracował w winnicy, miał wiedzę i doświadczenie. Córka poszła w tym kierunku na studia. I tak to się zaczęło. Zrobiliśmy tę winnicę siłami całej rodziny i dzięki ogromnemu zaangażowaniu mojej żony i córki.
JS: Widzę ogrom pracy, którą trzeba włożyć, żeby był efekt. Tak samo jest z dachami, muszą być wypielęgnowane. Najstarsze własne wino, jakie mamy, jest z 1988 roku. Nie pijemy go, po prostu jest. Zrobiliśmy je z truskawek i podobno to nie jest najlepszy pomysł, bo wychodzi mysi posmak (śmiech). Produkujemy wina podwytrawne białe i czerwone. Nie przeżyją one tyle, ile nasze dachy, bo nie mają grama chemii. Po otwarciu nie mogą długo stać, bo się osad wytrąca i ludzie myślą, że są zepsute. A to tylko osad, bo nie są siarkowane. Nie produkujemy wiele, więc po co to nasze wino chemią niszczyć? Co by nie było, czy to dach, czy to winnica, czy żeglarstwo – pokora uczy pokory.
JS: Krainę Wielkich Jezior Mazurskich. Pięknie się pływa między jeziorami Mamry a Śniardwy. Fajnie, bo tam już się rozwinęła infrastruktura, jeśli chodzi o porty i mariny. I czarter nie jest drogi jak kiedyś. Nie pływamy za granicą. Nie zjeździliśmy w końcu jeszcze całej Polski.
JAKIE MIEJSCA WARTO JESZCZE ZOBACZYĆ W POLSCE?
JS: Bardzo ciche i spokojne miejsce, w którym byliśmy, to Biszcza. Warto znaleźć tam sobie jakąś agroturystykę. Podobnie Rudzienice nad jeziorem. A jeśli chodzi o zabytki i miasta to polecam Szczecin, Stegnę, Ustkę, Krynicę Morską.
JS: Będzie się miała bardzo dobrze. Na pewno się jeszcze bardzo rozwinie. Mamy dużo starych budynków, które czekają na remonty. I tyle eternitu, że dekarze naprawdę będą mieli co robić.
JS: Spotykają się dwie sąsiadki:
– Wiesz, co? Wykształciłam jednego syna – mecenas. Wykształciłam córkę – pani doktor, a ten trzeci to dekarz.
– To wyrzuć go z domu.
– Tego wyrzucić nie mogę, bo on jako jedyny pieniądze do domu przynosi.
Jste profesionální střechařský řemeslník, zhotivitel nebo stavebník? Přihlašte se k odběru našeho zpravodaje ještě dnes a buďte prvním, kdo uslyší o našich novinkách v sortimentu, o kampaních na podporu prodeje a o jedinečných nabídkách.